środa, 17 kwietnia 2013

Deleted content

Perełka dla fanów jednego z najlepszych filmów sci-fi w dziełach. Czterdzieści pięć minut chronologicznie ułożonych scen z Blade Runnera, które zostały nakręcone na potrzeby wersji kinowej i niewykorzystane. Dalszy komentarz chyba zbędny:



piątek, 22 marca 2013

Co cię nie zabije to ci urwie nogę.



Są takie typy książek i filmów które chyba wszyscy lubimy. Można je podzielić na dwie, bardzo ogólne kategorie:
- Dobrze i ciekawie napisanych książek czy świetnie zrobionych filmów które zarazem niosą wartościowe, dające do myślenia treści, jak np. lemowskie „Opowieści o pilocie Prixie”, „Miasto na górze” K. Buczyłowa, czy filmowo – Odyseja Kosmiczna, Blade Runner, etc.
- Wszystkich tych dzieł, które nie obfitują w wyjątkowo mądry przekaz, ale za to wprost ociekają zajebistością i tutaj moimi przykładowymi typami są Star Wars, Escape from New York, They live!, a książkowo powiedzmy seria Webera o Honorze Harringtonie czy „Aleja Potępienia” R. Zelaznego. 
Oczywiście wymienione przykłady dosyć płynnie mogą przechodzić między kategoriami, a niektórzy pewnie by je w ogóle z nich wyrzucili, no ale mój tekst, mój gust.

Oprócz tych dwóch mam jeszcze jedną kategorię, którą pokrótce postaram się nakreślić. Jakiś czas temu uczestniczyłem w dyskusji na temat pewnego opowiadania. Wtedy też padło stwierdzenie, że czytanie go było jak wejście na minę – bolesne i szokujące. Ok, wtedy to brzmiało lepiej, ale wydaje mi się że sens przekazu został zachowany. Określenie to uznałem za na tyle trafne i dające do namysłu, że postanowiłem przypomnieć sobie wszystkie te rzeczy który były dla mnie taką właśnie miną, urywającą moją mentalną stopę – trudne, ciężkie, nieprzyjemne w odbiorze, a zarazem wstrząsające, niepozwalające oderwać się od nich i w jakiś sposób niezapomniane. To jest właśnie ta trzecia kategoria, którą w duchu bardzo sobie cenię, chociaż nie sprawa mi ona za grosz przyjemności.

Pierwszą i chyba jedną z najważniejszych książek, która dosłownie wysadziła mój mały świat z posad było „Śledztwo” Lema. Nie jest to książka stricte sci-fi, ale jest bardzo naukowa i zadaje o tą naukę ważne pytania, co w moim mniemaniu zasługuje na zaszeregowanie jej do tematyki bloga.  Byłem już wtedy po „Pirxie”, „Solaris”, „Niezwyciężonym” i czułem się dosyć swobodnie je czytając. Łyknąłem ten styl pisania, cholernie przemawiała do mnie wizja rzeczywistości Lema. W „Śledztwie”, jakby to zabawnie nie zabrzmiało, utknąłem. Nie dlatego że źle się to czytało, po prostu… było mi nieswojo. Kiedy główny bohater zaczyna tracić wiarę w racjonalność świata, robi to na tyle sugestywnie, że jakoś i na mnie się to przeniosło. Jest tam fenomenalny cytat, który można przeczytać o tutaj: http://solaris.lem.pl/ksiazki/beletrystyka/sledztwo/128-poslowie-sledztwo w ostatnim akapicie. Przesadziłbym gdybym powiedział że ta książka radykalnie zmieniła moje myślenie o czymkolwiek. Raczej uporządkowała i zwerbalizowała pewne chaotyczne myśli które gdzie mi się tam biły w głowie. Ale bez bólu się nie obyło.
Kolejną miną na mojej drodze przez  fantastykę było „La cité des enfants perdus”, czyli bardziej zrozumiale „Miasto zaginionych dzieci”. Muszę przyznać że francuskie sci-fi jest jednym z moich najbardziej ulubionych, zwłaszcza jeśli chodzi o komiksy – polecam przejrzeć dzieła takich autorów jak Leo czy Enki Bilal. „Miasto zaginionych dzieci” świetnie wpisuje się w ten pozytywny schemat, jednak jak to już zwykle bywa w europejskiej fantastyce, jest to film bardzo specyficzny. Dobra, powiem więcej, jest to dziwny, groteskowy steampunk osadzony w onirycznej rzeczywistości portowego (a jakże!) miasta. Wszystkie postacie są ponure i nieprzyjemne. Nawet dzieci wyglądają równie niepokojąco co antagonistyczni cyklopi. Niepokój to chyba najlepsze słowo określające klimat tego filmu. Po tylu latach to właśnie on najbardziej wrył mi się w pamięć -  plastyczny, senny a zarazem posępny. Do dzisiaj pamiętam obraz platformy wiertniczej otoczonej polem minowym, przez które kluczy maleńka łódeczka pary głównych bohaterów. Pod względem wylewającego się z ekranu klimatu mogę porównywać tą scenę chyba tylko z wizjami miasta w „Blade Runnerze”. Nie był to dla mnie film specjalnie przyjemny, o nie, ale obejrzałem go wtedy chyba ze trzy razy. To była jakaś magia, cholernie niepokojąca magia.
Wracając do literatury – „1984” Orwella. Ktoś mógłby zapytać „cooo?”. Ano tak. Mogę z czystym sumieniem napisać: To była najstraszniejsza książka jaką czytałem. Serio serio. To genialna książka, ale po prostu bałem się jej czytać. Totalitarny świat w którym nic nie wolno, gdzie kontrolowany jest każdy twój krok, gdzie kara jest nieunikniona i nie ma stamtąd ucieczki? To tylko fikcja, ale tak namacalna że aż czułem się nieswojo w swoim pokoju na fotelu. Orwell przewidział wiele rzeczy, które dzisiaj przychodzą z rozwojem techniki i zmieniającego się świata. Naprawdę mocno mnie to ruszyło i zarazem wystraszyło. Nie sądzę żebym chciał jeszcze raz przeczytać „1984”, ale chyba już zawsze będę miał orwellowskie przesłanie gdzieś z tyłu głowy.
Ostatnie będzie krótkie opowiadanie które było powodem tego wpisu. Mianowicie „I have no mouth but I must scream” Harlana Ellisona. Nie sądziłem że coś co ma ledwie kilkanaście stron będzie w stanie tak zaorać umysł. To nie jest bardzo dobre opowiadanie. Styl mnie drażnił. Ale to co najbardziej odstręcza podczas czytania to klimat, ciężki, ponury i nieznośny. Dla głównych bohaterów od początku nie ma żadnego ratunku. Przegrali w wojnie której nie wygrał nikt. Życie dla nich to udręka, a na śmierć nie mają szans. Chyba nigdy nie czytałem czegoś równie depresyjnego. Jakby tego było mało, zakończenia przygniata jeszcze bardziej. „I have no mouth…” nie urwało mi jedynie stopy, ale całą nogę aż do biodra.

Oczywiście to nie jest wszystko, ale spisanie każdego tytułu zajęło by wiele czasu i wiele miejsca, a w tym względzie jestem trochę leniwy. Zresztą wpis miał tylko zasygnalizować ten jakże subiektywny temat aby rozwinąć dyskusję. A no i nie chciałbym ujrzeć komentarza „tl;dr”.

sobota, 2 lutego 2013

Co się stało Looperowi?

Uff, w końcu udało mi się obejrzeć Loopera. Z powodu fatalnej dystrybucji filmu w polskich kinach przegapiłem jego premierę i w końcu byłem zmuszony obejrzeć go na DVD. Na szczęście Looper nie opiera się zbytnio na wrażeniach wizualnych więc oglądając go w domu nie czułem żebym coś stracił. 
Tekst jest skierowany do tych którzy film oglądali, ale dla porządku krótkie streszczenie fabuły. Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, dosyć ponurej i inspirowanej stylistyką filmów sci-fi lat 80-tych (co zresztą bardzo mi się podobało), w której to działają tzw. looperzy. W ich czasach jeszcze nie wynaleziono podróży w czasie, ale za trzydzieści kolejnych lat będzie ona powszechnie wykorzystywana przez futurystycznych gangsterów do usuwania niepożądanych ludzi. Każdy kto narazi się mafii zostaje odesłany do przeszłości gdzie czeka już na niego looper, którego jedynym zadaniem jest zabić przybysza i pozbyć się jego ciała. Wszystko komplikuje się gdy główny bohater Joe, otrzymuje zlecenie zabicia swojej przyszłej wersji, która zaraz po przybyciu do przeszłości ucieka, wpędzając tym samym Joe'go w kłopoty. 
Od razu jednak zaznaczę, że nie chcę się tutaj rozpisywać nad wadami czy zaletami filmu. Chciałem się skupić na przedstawionych w filmie podróżach w czasie i pokazać czemu historia, w sposób jaki ją zaprezentowano, w ogóle nie mogłaby się zdarzyć. Dalej będą spojlery więc jeśli ktoś Loopera nie oglądał to powinien przerwać czytanie tekstu.

Co prawda nauka dalej nie poradziła sobie z koncepcją podróży do przeszłości, ale na potrzeby rozważań filmowych porzućmy fizykę i załóżmy że podróż wstecz w czasie jest możliwa. Co wtedy? Ano rodzi to problem występujących paradoksów. Najbardziej znany przykład obrazujący problem przedstawiał podróżnika w czasie, który cofa się do czasów gdy żył jego przodek i zabija go uniemożliwiając tym samym swoje własne narodziny. Następuje zachwianie zasad logiki przez złamanie zasady że przyczyna musi poprzedzać skutek. Dochodzi więc do paradoksu czyli sytuacji która po prostu NIE MOŻE się zdarzyć. W toku rozwoju fantastyki wymyślono wiele koncepcji podróży w przeszłość z których część ruguje zdarzenia nielogiczne. Warto przytoczyć trzy najpopularniejsze pojawiające się w literaturze i filmach:

1. Teoria samo-spójności Nowikowa. Przybycie podróżnika z przyszłości i jego działania w przeszłości są częścią wydarzeń które już się zdarzyły. Tak więc cokolwiek on nie zrobi, nie zmieni przyszłości a jedynie sprawi że przyszłe zdarzenia, takie jakie zna ze swoich czasów, będą miały miejsce. Jeśli cofnie się w czasie to nie będzie mógł zastrzelić swojego dziadka, gdyż to doprowadziłoby do tego że nie mógłby się urodzić i przybyć do przeszłości, a skoro to właśnie zrobił to znaczy że dziadek nie zginął. Przykładowo może być tak, że zastrzeli męża swojej babci sądząc że to on jest jego przodkiem, jednakże doprowadza do tego, że po jego śmierci babcia ponownie wychodzi za mąż i rodzi syna który później zostanie ojcem podróżnika w czasie. Tak więc chociaż destruktywne, poczynania takiego osobnika w praktyce doprowadzają do jego własnych narodzin. Paradoks nie następuje.
2. Teoria dynamiczna. Każda zmiana przeszłości ma natychmiastowe konsekwencje w przyszłości. Cofając się w czasie i zabijając swojego dziadka podróżnik uniemożliwia swoje własne narodziny, a zarazem przybycie do przeszłości i zabicie dziadka. Tworzy się błędne koło i paradoks.
3. Teoria wielu światów. Nie jest to właściwie koncepcja podróży w czasie tylko przemieszczania się między równoległymi wszechświatami. Podróżnik nie cofa się w czasie, tylko przenosi do jednego z nieskończonej liczby wszechświatów równoległych gdzie aktualny czas jest przeszłością w stosunku do jego świata. Zabijając tam swojego dziadka zapobiega własnym narodzinom tylko w tamtej rzeczywistości co nie ma wpływu na niego samego. Ta koncepcja zapobiega paradoksom.

Niestety Looper nie trzyma się tylko jednej teorii, ale próbuje wyrwać po kawałku z każdej z nich. To prowadzi do tego że cała historia zostaje zaburzona na gruncie logiki.
Końcowa scena filmu w której Młody Joe ma wizję przyszłości, stara się wmówić widzowi że film korzysta z koncepcji Nowikowa, ponieważ przybycie Starego Joe i jego próby zmiany przyszłości w praktyce doprowadzą do tego, że mały Cid stanie się Rainmakerem i wszystkie zdarzenia potoczą się znanym torem. Jednakże śmierć Młodego Joe'go wprost temu zaprzecza! Teoria Nowikowa nie pozwala zmienić przyszłości, więc Joe musiałby przeżyć a Sara zginąć. Jednakże reżyser cały czas przemyca do filmu teorię dynamiczną powodując kolejne paradoksy. Największy z nich powstaje właśnie w momencie gdy ginie główny bohater, a jego starsza wersja po prostu znika na oczach Sary. To sprawia że cała historia opowiedziana w filmu po prostu nie miała miejsca. Jeżeli Młody Joe zginął, to Stary Joe nigdy nie przybył do przeszłości tym samym nie wywołując ciągu wypadków które doprowadziły do samobójstwa Młodego Joe. Znów powtarza się nieskończone koło błędu logicznego.
To samo dzieje się gdy Seth zostaje złapany przez looperów i okaleczony. Widzimy jak jego alter ego z przyszłości po kolei traci kolejne części ciała. Jednakże coś takiego wpłynęłoby na całą przyszłość Setha. Nie wiadomo jak by się ona potoczyła, ale musiałaby być inna. Być może w ogóle nie przeżyłby takiej operacji, a nawet jeśli to jego starsza wersja odesłana do przeszłości nie byłaby w stanie uciec. Znowu wydarzenia nie potoczyłyby się w sposób prowadzący do okaleczenia Setha, ergo nastąpiłbym paradoks.
Co najdziwniejsze, wpleciona zostaje też koncepcja wielu światów. Za pierwszym razem gdy Stary Joe ucieka Młodemu, ten drugi ginie uciekając przed looperami, co znowu prowadzi do paradoksu. Zaraz potem widzimy wersję alternatywną - Młody Joe zabija Starego zaraz po jego przybyciu do przeszłości, co pozwala na potoczeniu się wydarzeń które ukształtowały Starego Joe i doprowadziły do jego powrotu do przeszłości. Jednak kiedy to się dzieje historia toczy się inaczej, nie pozwalając aby kiedykolwiek powstał Stary Joe. To może wytłumaczyć tylko teoria multiświatów, jednak kłóci się ona z innymi wydarzeniami które obserwujemy (Stary Joe "stwarzający" Rainmakera, Stary Seth tracący na naszych oczach części ciała).

Autorzy filmu po prostu nie zrozumieli koncepcji podróży w czasie. Bardzo mnie to nie dziwi, bo przy rozważaniu niektórych paradoksów mózg jest bliski zagotowania się, ale tutaj tak naprawdę wystarczyłoby żeby scenarzyści trzymali jednej tylko teorii i wszystko by zagrało. Poza tym Looper naprawdę mi się podobał. Wypadł zdecydowanie lepiej niż większość zeszłorocznych filmów sci-fi (chociaż uważam że ganiony na prawo i lewo Prometeusz był lepszy), szkoda tylko że padł na warstwie która najbardziej mnie interesowała, czyli rozwiązanie kwestii podróży w czasie tak żeby nie doszło do sytuacji nielogicznych.

piątek, 21 grudnia 2012

Krótki metraż, cz. 1

Niestety muszę stwierdzić, że powstaje coraz mniej kinowych filmów, które sensownie prezentowały by science fiction na srebrnym ekranie. Czuję się zawiedziony oryginalnymi scenariuszami, większość to pisane bez ładu i składu blockbusterowe "hity" opatrzone znaczkiem PG13 (obejrzyjcie trailer przyszłorocznego "Pacific rim", ot kolejne Transformersy wymieszane z Godzillą). W tym roku sytuację próbował ratować Prometeusz, odświeżając już nieco przykurzone klasyczne, "kosmiczne" sci-fi, aczkolwiek skutek tego był dosyć kontrowersyjny. Nieco lepiej radzi sobie Europa, na co przykładem może być świetny "Moon". Nieco mniej udane "Dante 01" czy "Cargo" też raczej pozytywnie wpisują się w filmowy wkład starego kontynentu w rozwój gatunku. Mimo wszystko to jest kropla w morzu.
Na nieszczęście filmowych adaptacji dobrych i znanych powieści czy komiksów też nie jest wiele. Być może w przyszłym roku ujrzymy dobrą ekranizację "Gry Endera" czy "Oblivionu" (o czym wkrótce), jednakże czuję pewien niedosyt.
W związku z tym coraz częściej przeglądam różne twory kina niezależnego lub też niskobudżetowego. Naprawdę jestem zaskoczony jak wiele powstaje produkcji krótkometrażowych, hobbystycznych, które częstokroć mając zachęcić producentów do sfinansowania filmowcom pełnoprawnych filmów, same w sobie są małymi arcydziełami. W pierwszej części wpisu zebrałem cztery krótkie filmiki w różnej konwencji science fiction, które w moim przekonaniu warto obejrzeć, tym bardziej, że trwają raptem kilka minut.

Tears of Steel:


The Gift:

The Gate:



Grounded:

środa, 19 grudnia 2012

Le Jetee


Jak sądzę, większość zna lub przynajmniej kojarzy świetny film Terrego Gilliama "12 małp". Fabuła kręci się w okół Jamesa Cole'a, przestępcy żyjącego w świecie, w którym większość populacji została zabita przez śmiercionośnego wirusa. Cole zostaje wysłany w przeszłość aby dowiedzieć się, w jaki sposób doszło do zagłady cywilizacji. 

Historia ta nie jest zupełnie oryginalna. Jej główna oś została zaczerpnięta z filmu "Le Jettee" francuskiego reżysera Chrisa Markera. Jest to krótki, bo 28 minutowy, czarno-biały film eksperymentalny składający się jedynie ze statycznych zdjęć i głosu lektora. Jest to opowieść o eksperymentach z podróżami w czasie, jakie przeprowadzają naukowcy w czasach po wojnie atomowej. Wysyłają oni jednego z więźniów, na których testują swoją maszynę czasu, w przeszłość i przyszłość aby dowiedzieć się jak uratować resztki ludzkości ocalałej z nuklearnej apokalipsy.

Cóż, film, o ile w ogóle można tak go nazwać, jest bardzo ciężki w odbiorze. Ja musiałem robić sobie przerwy w oglądaniu, gdyż nie byłem w stanie go obejrzeć jednym ciągiem. Jednak warto się przemóc, aby zobaczyć jak wyjątkowo mocny, klimatyczny i sugestywny jest to obraz. Mroczne, monochromatyczne zdjęcia świetnie ukazują niepokojący i przytłaczający nastrój, jaki panuje wśród ostatnich żywych ludzi żyjących w podziemiach Paryża. Jest też muzyka - dziwna i złowieszcza, męcząca, co jak mniemam było efektem zamierzonym, który miał jeszcze bardziej dodać filmowi nieprzyjemnego charakteru. Ja się czułem tak, jakbym brnął przez poklatkowy zapis czyjegoś sennego koszmaru.

Trudno napisać coś więcej. "Le Jetee" to koncept myślowy, idea przekazana w tak surowej formie, że bardziej się to czuje niż ogląda. Zapewne nie wielu wytrwa do końca, gdyż to nie jest film który by można polubić. To raczej źródło do czerpania inspiracji - filmowych, pisarskich, fotograficznych.

Film można zobaczyć w całości na YT:


czwartek, 13 grudnia 2012

Primordia - postapokaliptyczna przygodówka

Pamiętacie Beneath a Steel Sky? Jeśli tak, powinniście zainteresować się Primordią. Jest to klasyczna dwuwymiarowa przygodówka point&click, której akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonej, postapokaliptycznej przyszłości, gdzie po człowieku nie ostał się nawet ślad, a na zniszczonych radioaktywnych pustkowiach żyją tylko roboty - ostatnie relikty ludzkiej cywilizacji. Akcja zaczyna się w momencie, gdy główni protagoniści, Horatio i Crispin, zostają napadnięci przez nieznanego napastnika, który kradnie rdzeń zasilający z rozbitego statku kosmicznego będącego domem dla naszych dwóch robotów. Sprawa jest o tyle poważna, że bez stałego źródła energii nie mogą one funkcjonować. W związku z tym Horatio i Crispin udają się w podróż po pustkowiach, aby dopaść złodzieja i odzyskać rdzeń.

Surowa, rozpikselowana grafika z ręcznie rysowanymi lokacjami i postaciami może wydawać się dzisiaj nieco anachroniczna, ale to właśnie ten minimalizm świetnie oddaje ponury nastrój świata gry. To kraina pełna złomu, radioaktywnych śmieci i niekończącej się atomowej pustyni, gdzie jedynym cieniem jest ten rzucany przez ołowiane chmury broczące kwaśnym deszczem. Gdzieniegdzie można spotkać ślady dawnej bytności ludzi, jednak wszystko co po nich zostało to rdzewiejące w piasku czołgi czy wyschnięte kości. Skojarzenie z Falloutem jest tutaj jak najbardziej na miejscu, gdyż sami autorzy nie raz puszczają do gracza oko jasno pokazując na czym się wzorowali. 

Oczywiście grafika to nie wszystko. Klimat buduje również poznawanie historii świata dzięki rozmowom z NPCami. Cała fabuła jest naprawdę, naprawdę dobra i porusza poważne tematy jak człowieczeństwo, religia czy wojna, a przy tym nie popada w pretensjonalne tony. Poza tym nie raz można uśmiechnąć się słuchając wymiany zdań między głównymi bohaterami.

Mnie pozostaje tylko z całego serca polecić Primordię. Nie jest to gra dla każdego, ale mnie naprawdę ruszyła i wciągnęła na parę dni. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to jedna z najlepszych przygodówek w jakie grałem od lat. Dodatkową zachętą może być niska cena, jest to raptem 10 euro. Grę można kupić na stronie producenta (koniecznie zobaczcie inne ich produkcje!): http://www.wadjeteyegames.com/primordia.html

Jeszcze na koniec trailer:

 


Sight

Na początek chciałem wam przedstawić świetny film krótkometrażowy o tym, jak być może wkrótce będzie wyglądać nasze życie codzienne. Enjoy.